Opieranie się na cudzej pracy i wzajemne powielanie od siebie informacji jest już w zasadzie standardem rzeczywistości medialnej, w której przyszło nam funkcjonować. Ale wciąż pozostają pewne kwestie, którym przydałoby się precyzyjne uregulowanie. Czy się tego doczekają? Wątpię.
Wyobraźmy sobie teoretyczną sytuację, że jestem blogerem sportowym. Idąc ulicami Warszawy spotykam Roberta Lewandowskiego, który mówi mi: “Słuchaj Kuba, ten Guardiola to się do niczego nie nadaje, mam tego dość, jeszcze w sierpniu odchodzę do najlepszego klubu na świecie, którym jest – oczywiście – Inter Mediolan”. Ba, namówiony udziela mi nawet krótkiego wywiadu.
Jak działa internet i Google?
Mówiąc językiem nowoczesnych mediów mam wtedy “newsa” (i to z gatunku takich, że Dariusz Szpakowski i Michał Pol z wrażenia na chwilę tracą oddech, a Paweł Zarzeczny nawet przytomność). Publikuję informację na swoim blogu, dumny i zadowolony z jej przełomowego charakteru wrzucam na Facebooka, przez pierwszą godzinę czyta go 200 osób, przez drugą 500, w trzeciej ruch zaczyna spadać. W międzyczasie mój wywiad cytuje najpierw Przegląd Sportowy, potem Onet, NaTemat, Eurosport, SerieA.pl, a nawet jakiś zapalony fan Bundesligi z Monachium. Przegląd Sportowy wprawdzie wspomina nawet o moim blogu, ale nie podaje linka, a cała reszta już albo powołuje się na Przegląd Sportowy, albo zupełnie na nikogo. Mojego wywiadu jeszcze dobrze nie złapała internetowa wyszukiwarka, ale pierwsza strona Google jest już zasypana artykułami na temat sensacyjnej decyzji Lewandowskiego pochodzącymi z dobrze wypozycjonowanych portali, należących do dużych grup medialnych.
Tak działa współczesny internet. Problem ten akurat ze względu na podejmowaną tematykę i publicystyczny charakter Techlaw.pl bezpośrednio mnie nie dotyczy, ale w kategorii “informacje” małe serwisy i blogi, często ostatnia namiastka dziennikarstwa śledczego, stają niestety na straconej pozycji, a duże media dosłownie “pożerają” drobnicę. Historia o Robercie Lewandowskich w ciągu pierwszej doby wyświetla się na 2 milionach urządzeń, ale autor oryginalnego posta kończy swoją przygodę na 1500 wejściach. Tyle też ma wyświetleń reklam, nie zwiększył też w widoczny sposób swojej grupy czytelników. Po kilku dniach plącze się – gdzieś, tam – na czwartej podstronie Google.
A Google w przemyśle wydawniczym jest ważne. Facebook i Twitter to fantastyczne gadżety do kontaktu z czytelnikami i podbudowywania sobie ego, ale musicie wiedzieć, że na końcu dnia, podczas analizy ruchu, w poważnym przemyśle wydawniczym tak naprawdę liczy się prawie tylko Google. Jeśli mi nie wierzycie to przypomnijcie sobie historię niemieckich wydawców prasy, którzy najpierw poszli z gigantem na wojnę, domagając się prowizji od pojawiania w wynikach wyszukiwania. Google wydawców z nich po prostu usunęło… Nie minęło kilka dni, a obserwując spadek ruchu wrócili na kolanach, błagali, płakali, obiecywali rękę córki i pół królestwa, byle tylko amerykański koncern przyjął ich z powrotem.
Gdyby większość z serwisów powielających informację o Robercie Lewandowskim poinformowała o jej źródle i zalinkowała do mojego fikcyjnego bloga o piłce nożnej (fikcyjne blogi mają to do siebie, że lubią być poczytne), oryginalny wpis prawdopodobnie trafiłby gdzieś na podium wyników wyszukiwania. Zdaniem ekspertów od SEO, popularna wyszukiwarka uwzględnia bowiem w swoich algorytmach instytucję oryginalnego źródła i stara się je faworyzować. Problemem zwykle jest jednak brak stosownej informacji.
Co robią portale?
Paradoksalnie największy problem z linkowaniem do źródeł mają największe portale, takie jak Onet czy Wirtualna Polska. Od lat mówi się jednak w kuluarach, że to nie tyle nieuwaga czy internetowe faux pas, co precyzyjne instrukcje idące “z góry”, a mające na celu zapobiegnięcie “wyprowadzaniu ruchu”. Takim niechlubnym korsarzem internetu, jak na ironię w branży wirtualnych mediów znanym ostatnio głównie z braku linków zwrotnych czy podawania źródeł, jest serwis Wirtualne Media.
Jakże zaskoczony był swego czasu redaktor naczelny Spider’s Web, Przemysław Pająk, gdy na łamach Wirtualnych Mediów przeczytał opracowanie swojego wpisu o polskich napisach w Netflix – oczywiście bez wskazania źródła – ubarwionego przy okazji… wykonanymi przez niego screenshotami, pochodzącymi z jego własnego telewizora… Ponieważ jednak status ochrony prawnoautorskiej screenshotów budzi wątpliwości, to nawet pomimo zwracania uwagi, administracja serwisu wyznaje chyba zasadę “i co nam zrobicie?”. “Wirtualne Media”? Dobre sobie, szewc bez butów chodzi…
Linkowanie do źródła a prawo
Prawo autorskie przewiduje wprawdzie powołanie się na źródło, ale tylko w przypadku cytatu, na dodatek nie precyzuje już kwestii tego czy źródło powinno zostać opublikowane w formie hiperłącza. Trudno jest mi sobie zresztą wyobrazić taką regulację, gdyż szybko pojawiłby się zarzut nadmiernej kazuistyki. Starając się jej uniknąć, do podobnych norm musiałyby się zapewne stosować inne media – na przykład prasa czy telewizja i z kolei one miałyby problem jak np. “umożliwić zapoznanie się z treścią oryginalnego komunikatu”. Zresztą, prawo cytatu uwzględnia jeszcze jedno istotne zastrzeżenie:
Art. 35. Dozwolony użytek nie może naruszać normalnego korzystania z utworu lub godzić w słuszne interesy twórcy.
Podczas, gdy cały ten artykuł powstał głównie z tego powodu, że brak kultury podawania źródła informacji i – przede wszystkim – linkowania do niego w realny sposób może godzić w słuszne interesy twórcy.
Publikacje w internecie bez cytatów zwykle przyjmują jednak postać utworów inspirowanych, czyli w zasadzie samoistnych utworów na gruncie prawa autorskiego. Ich relacja z oryginałem jest znikoma, o ile nie dopatrzymy się przesłanek plagiatu, choćby ukrytego. W takiej sytuacji nie pojawia się też wymóg podania źródła. Również ustawa prawo prasowe dość swobodnie podchodzi do problematyki wskazywania źródła informacji. “Źródło” jest tam w zasadzie traktowane jako konieczna alternatywa, jedynie gdy dziennikarzowi samemu nie chce się weryfikować prawdziwości opisywanych historii.
Z pomocą mogłyby przyjść rozmaite zasady etyki zawodowej czy klauzule generalne prawa cywilnego, ale prawdę powiedziawszy trudno jest mi sobie wyobrazić powodzenie takiej operacji tylko z powodu tego, że źródło nie przyjęło postaci hiperłącza. Gdyby takie zjawisko miało charakter nagminny, pomocy szukałbym w przepisach związanych z ochroną konkurencji, ale i w tym wypadku – bez przesadnego entuzjazmu.
Ciekawi mnie kiedy europejski ustawodawca (bo to raczej tam należy szukać źródeł prawa nowych technologii) dostrzeże realność skali tego problemu – w skrajnych przypadkach może chodzić o miliony utraconych odsłon. I czy wymyśli jakieś sensowne rozwiązanie. Problem jest istotny, a póki jakieś nowe medium nie wyprze internetu/Google to będzie zyskiwał na znaczeniu. Gdyby nawet powstało stosowne uregulowanie tej sprawy, powinno również uwzględniać dotarcie lub chociaż próbę dotarcia do pierwotnego autora danej informacji – a nie wskazywanie w roli źródła serwisu, z którego się o tym dowiedzieliśmy. Póki co branży internetowych dziennikarzy i wydawców pozostaje jednak chyba tylko pogardliwie prychać na najbardziej niereformowalnych gagatków.
Post navigation
5 Comments
Comments are closed.
“Źródło: internet” – najgorsze, co może być. Małym blogom jeszcze można wybaczyć, ale że taki zapis stosują wielkie telewizje…
Niby tak, ale ja określeniem “Źródło: Internet” diagnozuję raczej prawdziwą plagę źle rozumianego prawa cytatu :). Tutaj jest troszkę inny problem.
Tak, zgadzam się. Po prostu wkurza mnie jak w wiadomościach wiedzę jakieś nagranie, a w rogu mały napis “Źródło: YouTube” ;)
PS Na BlackBerry jest problem ze scrollowaniem strony, ale tylko w obrębie całego Disqus. Na innych stronach jest normalnie :/
świetne przemyślenia
Freebooting będzie na długo codziennym problemem wielu twórców contentu w internecie