Gdyby powstał kiedyś “Kodeks Internetu” to zaraz po preambule złożonej zapewne głównie z dowcipów o Chucku Norrisie, znalazłyby się przepisy dotyczące konstrukcji notice and takedown, jednego z fundamentalnych elementów współczesnego internetu.
O notice and takedown wspominałem na łamach techlaw.pl wielokrotnie, wyjaśniając na przykład mechanizmy działania YouTube’a czy Chomikuj.pl, zawsze przyznając, że szczegółowo zostanie ona omówiona w przyszłości. Cóż, najwyraźniej przyszłość jest dziś.
Kiedy stało się jasne, że internet nie będzie tylko platformą publikacji statycznych treści od autorów stron www dla bliżej nieokreślonej widowni, a stanie się miejscem wymiany multimediów, opinii, dyskusji, web 2.0, mediów społecznościowych i innych dobrodziejstw naszej cywilizacji, pojawił się problem odpowiedzialności za niesfornych użytkowników. Czy wyobrażacie sobie sytuację, w której Mark Zuckerberg będzie musiał odpowiadać za to, że jeden z miliarda użytkowników jego serwisu Facebook, opublikował na swojej tablicy coś niestosownego, łamiącego nie tylko dobre obyczaje, ale i prawo? Czy wyobrażacie sobie, że administrująca serwisem YouTube firma Google musi walczyć w sądzie zawsze wtedy, kiedy któryś z użytkowników wgra na jego łamy film naruszający czyjeś prawa autorskie?
Ja sobie wyobrażam. Tym niemniej, Facebook, Google, Techlaw, Onet, czy nawet mniej szlachetne instytucje jak chociażby PEB.pl czy Chomikuj.pl mogą w prosty sposób uwolnić się za poczynania swoich użytkowników. I na tym właśnie polega konstrukcja prawna nazywana
Notice and Takedown
W prawie amerykańskim i popularnej prawnoautorskiej ustawie DMCA pojawiła się w 1998 roku, dwa lata później w Electronic Commerce Directive została przeniesiona na grunt europejskiego prawa. Przedstawione tam pomysły stosunkowo wiernie odwzorowano wreszcie na łamach polskiej ustawy o świadczeniu usług drogą elektroniczną. Pojęcia mere conduit i cachingu to materiał na zupełnie osobne historie, ale w tym gronie znalazło się też notice and takedown, które można tłumaczyć jako “namierzyć i zlikwidować”.
Treść przytoczonych przepisów odnosi się zarówno do hostingu w klasycznym ujęciu (udostępnienie przestrzeni w internecie do publikacji wpisów), jak i do działalności portali internetowych, oddających pole internautom, takie jak fora dyskusyjne, komentarze, media społecznościowe.
Ustawa stanowi jak następuje:
Art. 14. 1. Nie ponosi odpowiedzialności za przechowywane dane ten, kto udostępniając zasoby systemu teleinformatycznego w celu przechowywania danych przez usługobiorcę nie wie o bezprawnym charakterze danych lub związanej z nimi działalności, a w razie otrzymania urzędowego zawiadomienia lub uzyskania wiarygodnej wiadomości o bezprawnym charakterze danych lub związanej z nimi działalności niezwłocznie uniemożliwi dostęp do tych danych.
Treść przepisu jest dość zrozumiała, natomiast warto podkreślić kilka kluczowych jego elementów, które wyłączają odpowiedzialność hostingodawcy/administratora strony internetowej pod kilkoma warunkami:
- braku wiedzy na temat bezprawnego charakteru danych
- usunięcia tych danych po otrzymaniu zawiadomienia: urzędowego (np. wyrok sądu) lub dostatecznie mocno uprawdopodobniającego, że dane mają bezprawny charakter (np. informacja o tym, że utwór jest objęty ochroną prawnoautorską)
Prawo internetu kontra piractwo
Przepis ten budzi kontrowersje i wątpliwości niektórych polskich prawników. Pojawiają się głosy, że polska ustawa nie w pełni precyzyjnie recypuje na swoim gruncie europejskie wytyczne w tym zakresie. Brakuje bowiem doprecyzowania w jaki dokładnie sposób hostingodawca powinien powziąć informację na temat bezprawnego charakteru danych. De facto prowadzi to do sytuacji, gdy w praktyce – oczywiście – nigdy nie zdaje sobie sprawy z faktu, iż dane te miały taki charakter. To poniekąd furtka do działalności serwisów takich właśnie jak Polish Elite Board czy Chomikuj, gdzie spora część treści jest rozpowszechniana bezprawnie. Niezbędne byłoby więc udowodnienie, że hostingodawca uprzednio posiadał informacje na temat bezprawnego charakteru, co w praktyce może być niezwykle trudne.
Jeżeli chodzi o brak wiedzy na temat bezprawnego charakteru danych – ustawa w tej materii chroni usługodawców treścią artykułu 15, w bardzo stanowczy sposób uwalniając od wszelkich obowiązków weryfikacyjnych i samodzielnego dochodzenia czy opublikowane dane w istocie miały bezprawny charakter.
Art. 15. Podmiot, który świadczy usługi określone w art. 12-14, nie jest obowiązany do sprawdzania przekazywanych, przechowywanych lub udostępnianych przez niego danych, o których mowa w art. 12-14.
Kolejne elementy art. 14 wyłączają odpowiedzialność hostingodawcę/administratora serwisu w przypadku uniemożliwienia dostępu do danych w przypadku zawiadomienia o bezprawnym charakterze przechowywanych danych. Jeżeli zawiadomienie nie ma charakteru urzędowego, hostingodawca jest dodatkowo zobowiązany do zawiadomienia osoby, która pierwotnie umieściła te treści w sieci, o tym, że uniemożliwi do nich dostęp.
Jakkolwiek rozwiązanie to nie każdemu musi przypaść do gustu (szerzej na ten temat piszę w moim kąciku prawnym na Spider’s Webie, przytaczając historię mec. Giertycha wojującego z Faktem), to jednak jest to zdroworozsądkowy kompromis gwarantujący funkcjonowanie internetu w znanej nam obecnie formie.
Oczywiście uwolnienie się od odpowiedzialności przez administratora portalu czy hostingodawcę, nie wyłącza ewentualnych konsekwencji dla osoby, która w istocie dopuściła się naruszenia – tak się zresztą coraz częściej działa. Na dodatek o dane takiej osoby jest coraz łatwiej, nawet w procesie cywilnym.
Problem z “notice & takedown” polega na tym, że gro podmiotów, korzystając z tej furtki, zrobiło sobie model biznesowy oparty na zapewnianiu dostępu do bezprawnie rozpowszechnianych treści, przerzucając ewentualną odpowiedzialność na użytkowników i zmuszając podmioty zainteresowane ochroną własnej twórczości do ponoszenia kosztów na “wyłapywanie” naruszeń i zgłaszanie ich w ramach procedury “n&t”.
To prawda, dlatego też osobiście myślę, że powinno się badać charakter danej witryny. Jeżeli mamy do czynienia z serwisem informacyjnym i w komentarzu do jednego z artykułów ktoś wrzuci link do pliku objętego prawami autorskimi n&t ma sens i jest najbardziej rozsądnym rozwiązaniem. Gdy jednak weźmiemy pod uwagę np. PEB.pl to mamy do czynienia z miejscem stworzonym do łamania praw autorskich gdzie dużą część miejsca poświęcono właśnie na wymianę linkami do treści objętych prawem autorskim, gdzie takie treści są promowane i niewątpliwie bez dostępu do tych treści sama strona raczej nie przetrwałaby próby czasu. Dlatego też jeżeli administratorzy, bądź właściciel strony tworzy miejsce do regularnej wymiany linkami to należy domniemywać, że o naruszeniu praw autorskich doskonale zdaje sobie sprawę (choćby przez to, że działy moderowane są regularnie przez określone osoby).
Dokładnie, ja też uważam, że to chomika powinni ścigać a nie jego użytkowników ;)