“Google Tax” przegłosowany w Hiszpanii, agregatory zapłacą za linkowanie

Przewijaj

Wiosną tego roku TSUE wydał orzeczenie w sprawie Svensson, zgodnie z którym linkowanie do już rozpowszechnionych legalnie treści nie narusza prawa autorskiego. Kilka dni temu ukazało się orzeczenie w sprawie Best Water (wciąż czekam na uzasadnienie, by je omówić), które nie ma nic do zarzucenia nawet linkom do treści rozpowszechnianych bezprawnie. A tymczasem Hiszpanie są zupełnie w odwrocie do tych koncepcji.

Naszym europejskim braciom z Półwyspu Iberyjskiego przyświecają wprawdzie nieco inne ideały i problematyka ta związana jest bardziej z kwestiami wydawniczymi, niż klasycznymi prawnoautorskimi dylematami na temat linkingu. Jednakże mimo wszystko trudno nie wspomnieć o tym przy okazji “Google Tax“, zwłaszcza gdy ogólnoeuropejska tendencja w ostatnich miesiącach dość usilnie dąży do “uwolnienia” linków od wątpliwości w zakresie ochrony intelektualnej własności.

Nowe hiszpańskie prawo autorskie (LPI – Ley de Propiedad Intelectual) wymierzone jest w serwisy zajmujące się agregacją treści, a więc usługi takie jak Google News czy Yahoo News, które zbierają hiperłącza do stosunkowo nowych treści pojawiających się w sieci, a następnie odsyłają do ich zasobów. Przy czym nie ma tutaj zastosowania mechanizm otwierania treści w zależnych np. od Google ramkach, sama usługa pobiera jedynie nagłówek, jak i bardzo krótki kawałek wypisu treści, a następnie odsyła już bezpośrednio do strony, na której wskazana informacja się znajduje. Nie można temu przypisać przesłanek jakichkolwiek “nieczystych” praktyk.

Hiszpania oficjalnie każe płacić za linkowanie

W analizie dokonanej przez hiszpańskojęzyczną wersję serwisu Engadget możemy wyczytać, że niezależenie od tego czy nasze treści udostępniamy odpłatnie, czy nawet na jasno zaznaczonej darmowej licencji, odpowiednie organizacje zbiorowego zarządzania (a w każdym razie działające w podobny sposób) będą upoważnione do pobierania z tytułu linkowania do treści znajdujących się w internecie stosownych opłat. Zdaniem tych organizacji twórcom internetowych artykułów należy się rekompensata z powodu tego, że usługi podobne do Google News do nich linkują. Prawo określa pojęcie linku i wypisu treści, więc teoretycznie takie praktyki można przypisać też popularnym mediom społecznościowym.

[column size=”one-half”]

Jest to argumentacja, w mojej ocenie, zupełnie pozbawiona sensu. Po prawej stronie możecie zobaczyć diagram obrazujący specyfikę pozyskiwania ruchu na Techlaw.pl w październiku 2014 roku. Hiszpanie nie są jeszcze w stanie jednoznacznie określić, czy nowe prawo dotknie tylko Google News, czy na przykład także wyszukiwarki internetowe, Facebooka albo czytniki RSS.[/column][column size=”one-half” last=”true”]techlaw

[/column]

W najbardziej drastycznym wariancie interpretacji hiszpańskiego prawa, aż 83% ruchu prowadzącego do mojej strony mogłoby zostać objęte nowym podatkiem. Nieco bardziej zdroworozsądkowe rozumowanie nadal nakłada ten podatek na kilka do kilkunastu procent przekierowań. Podatek zapłacą przekierowujący, więc nie jest to bezpośrednim zmartwieniem twórców stron. Ale jeśli przekierowujący uznają, że w wyniku nałożonych na nich opłat, tego rodzaju biznes przestał być dla nich opłacalny – najbardziej ucierpią twórcy stron internetowych. Ucierpią w o wiele większym stopniu, niż Google Tax miałby im zwrócić w korzyściach finansowych. Istnieją poważne serwisy, które nawet do 80% ruchu pozyskują taką właśnie drogą.

Nie ma chyba na świecie twórcy strony internetowej, przez którego tak generowany ruch nie byłby pożądany. Zapytajcie Tomasza Machałę z NaTemat.pl czy Przemka Pająka ze Spider’s Web – pomimo wielkiej popularności stworzonych przez nich portali, wszelkie ograniczenia ruchu z Google i powiązanych z nim usług w obu redakcjach wiązałby się z – mogę się o to założyć – przerażeniem. Co więcej – internetowi wydawcy sami byliby w stanie zapłacić (i często płacą) za odsyłanie na ich stronę w ten sposób nowych czytelników. Dlatego swoistym ewenementem wydaje się pomysł, by płacili wyświadczający przysługę, a więc odsyłający, jednocześnie nie uzyskując z tego tytułu wymiernych korzyści.

Niemieccy wydawcy zrobili to samo, Google ich usunęło i… wrócili na kolanach

Firmy takie jak Google nie zarabiają na linkowaniu, a przynajmniej nie na takim, które jest bohaterem niniejszego wpisu. Filozofia firmy z Mountain View opiera się na tym, by oferować darmowe usługi, a następnie przyciągać użytkowników do swojego ekosystemu – i dopiero potem działania części z nich komercjalizować. Wydawcy prasy twierdzą jednak, że gigant technologiczny buduje sobie newsroom ich kosztem. Zapożyczenie treści wygląda mniej więcej w ten sposób, jak na obrazkach poniżej, natomiast cała reszta odsyła już bezpośrednio do stron internetowych, z których treści te docelowo pochodzą.

1 2

Co ciekawe, kiedyś na potrzeby opisania instytucji prawa cytatu dokonałem analizy tego typu sytuacji i w rezultacie doszedłem do wniosków, że takie działania… generalnie można uznać za naruszenie prawa autorskiego, gdyż nie mieszczą się one w zakresie dozwolonego użytku.

W hiszpańskim przypadku nie ma jednak mowy o rozważaniu zakresu i celów cytatu. To nowe prawo wprowadzone odrębnymi przepisami i zagrożone karą w wysokości 600 000 euro. To cenzura i efekt lobbingu dużych organizacji na Półwyspie Iberyjskim – komentował dla serwisu Gizmodo prawnik Sánchez Almeida, odnosząc się także do innych pomysłów wprowadzonych przez nową ustawę, umożliwiającą między innymi szybkie “zdejmowanie” stron naruszających prawo autorskie.

Co zrobi Google?

Kilka chwil po uchwaleniu tekstu ustawy (która wejdzie w życie na początku 2015 roku) Google na swoim blogu wyraziło ubolewanie w związku z zaistniałą sytuacją, zapowiadając, że gruntownie ją przeanalizuje i poszuka drogi współpracy z hiszpańskimi wydawcami. Niewykluczone jednak, że firma wycofa się z wyświetlania linków do wydawców skupionych wokół problematycznych organizacji zbiorowego zarządzania. Sugerowałem takie rozwiązanie, gdy po raz pierwszy pisałem o sprawie w lipcu.

Nie tak dawno temu podobny przypadek zdarzył się w Niemczech. Po kilku tygodniach bez Google, niemieccy wydawcy błagali, by wyszukiwarka zaczęła ponownie uwzględniać ich w swoich usługach. Stanowcze podejście firmy jest akurat w tej sytuacji zrozumiałe i wskazane. Hiszpański ustawodawca chce bowiem, by Google płaciło za treści, choć akurat z faktu ich rozpowszechniania nie czerpie absolutnie żadnych korzyści. Co więcej, musi przecież temu projektowi zapewnić odpowiednie zaplecze techniczne.

Jak podnoszą jednak hiszpańscy prawnicy, przepisy nie do końca precyzują kto jest ich adresatem. Dość szerokie określenia dotyczące agregacji, mogą przy odpowiedniej interpretacji objąć szeroki zakres internetu, wyliczając w to wyszukiwarki czy media społecznościowe. Hiszpanie są zszokowani faktem, że tak oderwane od rzeczywistości przepisy weszły w życie w wyniku nacisków organizacji prasowych. Ponieważ Hiszpańskie społeczeństwo “zaspało”, a autorytety najwyraźniej nie mówiły wystarczająco głośno – liczę na twardą odpowiedź ze strony Google, która pokaże temu pomysłowi, gdzie jest jego miejsce, a wydawców i sprzyjające im organizacje ukaże za zachłanność.

Fot. tytułowa: Rafael Morán / www.Tauromaquias.com – CC BY 2.0 

Submit a comment

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *